• 12-636-18-51
  • wydawnictwo@plantpress.pl
ogrodinfo.pl
sad24.pl
warzywa.pl
Numer 10/2006

CZY STAĆ NAS NA ZŁE NAWYKI?

Już ponad ćwierć wieku minęło od mojego rocznego stażu na farmie w stanie Waszyngton (USA) u nieżyjącego już Grady'ego Auvila z Orondo — uznanego kiedyś za najlepszego sadownika Ameryki. Stary Grady słynął z niekonwencjonalnych pomysłów. Był pionierem niezwykle gęstego, jak na warunki amerykańskie, sadzenia drzew (ok. 4000 na 1 ha) czy nadłamywania bocznych gałęzi, aby ograniczyć wzrost drzew. W opinii miejscowych naukowców uchodził za szarlatana, ale takiego, który robił największe pieniądze w okolicy. Wszystko dzięki pomysłowości, doskonałej organizacji pracy i niezwykłej wręcz jakości produkowanych owoców, po które ustawiali się w kolejce najbardziej wymagający handlowcy z całej Ameryki.

Choć jako początkujący mechanizator więcej czasu spędzałem w sadzie niż w warsztacie, to z dużym zaciekawieniem przyglądałem się maszynom, ich wykorzystaniu i obsłudze. A było tego sprzętu niemało, bo farma ze swoimi ponad 300 ha sadu należała wtedy do większych w Stanach Zjednoczonych. Wielkością przypominała nasze największe PGR-y sadownicze, ale było to jedyne podobieństwo, ponieważ były to czasy, gdy w naszych państwowych gospodarstwach zamiast oleju wymieniało się całe ciągniki na nowe. Dzięki tej skrajnej niegospodarności było to bardzo ważne źródło zaopatrzenia w ciągniki, bo nowi właściciele odbudowywali wraki kupowane na przetargach. Powszechny głód ciągników, a także innych maszyn, sprawił, że kupowano je ponad miarę, gdyż nigdy nie było wiadomo, kiedy trafi się kolejna okazja. Ponadto brakowało części zamiennych, a mała trwałość ówczesnych maszyn odbiegała od światowych standardów. W związku z tym każdy zapobiegliwy ogrodnik dysponował rezerwą sprzętową i zawsze był przygotowany na niespodziewaną awarię. Była to komfortowa sytuacja, której kres obserwujemy obecnie, bo ciągniki i maszyny rolnicze znacznie podrożały. Przyczyną było urealnienie cen wywołane upadkiem państwowych molochów, wspieranych budżetowymi pieniędzmi, oraz import wciąż jeszcze sprawnych maszyn rolniczych z Europy Zachodniej. Nie bez znaczenia był postęp techniczny, który skutkował skomplikowaniem wytwarzanych maszyn (pamiętam uśmieszki niedowierzania podczas niedawnych spotkań w terenie, kiedy wskazywałem, że przeciętny ciągnik o mocy 50–60 KM musi kosztować tyle, co samochód średniej klasy, bo jest od niego cięższy i wymaga lepszych jakościowo materiałów).

Unijne dotacje złagodziły nieuchronny wzrost cen maszyn w Polsce. Należy jednak pamiętać, że dotacje kiedyś się skończą, bo "nie ma darmowych obiadów" — w końcu ktoś musi za nie zapłacić. Jak przygotować się do nowej sytuacji? Jak zniwelować rosnące ceny maszyn, przy stale malejącym marginesie zysku w produkcji rolniczej? Najlepiej zacząć od zmiany złych nawyków z okresu tanich maszyn, czyli od staranniejszej eksploatacji i lepszego wykorzystania posiadanego sprzętu. Właściwe użytkowanie, polegające na terminowym przeprowadzaniu przeglądów i natychmiastowym usuwaniu niewielkich nawet usterek, a także wykorzystywanie sprzętu zgodnie z przeznaczeniem, wciąż nie znajdują u nas zbyt wielu zwolenników. Wracam wówczas pamięcią do starego Grady'ego, u którego mycie, smarowanie i usuwanie nawet najdrobniejszych usterek po zakończeniu pracy było codziennym rytuałem. Gdy zapytałem go o sens codziennej i tak drobiazgowej obsługi, odpowiedział, że chodzi o stałe przestrzeganie dobrych nawyków. Ponadto na inne postępowanie go nie stać, bo maszyna musi być w każdej chwili gotowa do wyjazdu w pole, a staranny codzienny przegląd wydłuża okres eksploatacji i czyni ją mniej awaryjną. Jeśli jego nie było stać, choć był wielokrotnym milionerem, a nas stać, to czy nam się lepiej powodzi, czy też nie chcemy się wzbogacić?

Efekty dbałości Grady'ego o sprzęt były dobrze widoczne. Prawidłowo eksploatowane maszyny miały nieraz ponad 30 lat i wciąż były sprawne. Kiedy po powrocie do kraju dzieliłem się swoimi spostrzeżeniami, moi rozmówcy wskazywali na lepszą jakość użytych materiałów. Niewątpliwie to słuszne spostrzeżenie, ale co powiedzieć o maszynie z drewnianą ramą pracującej na farmie w Orondo? Była to stara kalibrownica wagowa z tackami wykonanymi z drutu obciągniętego brezentem. Pamiętała początek lat 40. ubiegłego stulecia, a działała, jak wszystko u Grady'ego, perfekcyjnie. W końcu kalibrowano na niej, nieraz na trzy zmiany, najlepsze jakościowo jabłka w Ameryce. Ta archaiczna, jak na owe czasy, kalibrownica osiągała wydajność zaledwie 2 t/godz., ale pracując ponad 200 dni w roku, nierzadko na trzy zmiany, przygotowywała do sprzedaży ponad 4000 ton jabłek. U Grady'ego wszystko musiało na siebie zarobić, bo nie stać go było na częściowe tylko wykorzystanie posiadanego sprzętu.

Stare i nie najlepsze nawyki, które często obserwuję w naszych gospodarstwach, biorą się z wygody, ale i dużo kosztują. Tylko Polacy kupują do 3–4-hektarowego sadu opryskiwacz zaczepiany, zamiast tańszego zawieszanego, lub linię sortującą do owoców, aby przesortować zaledwie 300–400 ton jabłek rocznie. Tylko nas stać na ciągnik zaczepiony na stałe do kosiarki lub opryskiwacza i usuwanie ciężkich awarii w najmniej odpowiedniej chwili, zamiast codziennej obsługi po każdym dniu pracy. Takie przykłady można by mnożyć. Podczas nie tak dawnych Otwartych Drzwi ISK w Sadzie Doświadczalnym w Dąbrowicach wdałem się w dyskusję na ten temat z jednym ze znanych sadowników. Nie potrafiłem przekonać go, że przywiązuje zbyt mało uwagi do lepszego wykorzystania posiadanego w swoim gospodarstwie sprzętu. Stary Grady, gdyby to usłyszał, złapałby się za głowę. Jaka szkoda, że nie może do nas przyjechać, bo pewnie jego rad wysłuchano by z większą uwagą.